Na pewno film jest lepszy niż jego amerykańskie odpowiedniki. Nieznośny patetyczny bełkot leje się tylko z ust tytułowego Arthura (tu osobista dygresja: nie rozumiem czemu niebieska Pani avatar rzuciła się na Niego miast Lancelota). Podobnie nie ma tu mega tandety w ukazywaniu walk - więcej krwi i ścinania głów widziałam w polskich ekranizacjach lektur. Rozwój bijatyk też jest sam w sobie dość ciekawy - na tym lodzie i pod murem widz oczekuje na rozwój wypadków wraz z postaciami. Nie jest to takie banalne - do boju!
Mamy tu też poczet europejskich aktorów, takich średnio może znanych, ale których można śmiało lubić. Oglądając film po latach bawi poniekąd potyczka szwedzko-duńska. Dzisiaj to chyba Mads by ściął Stellana, bo zrobił się popularny. Gwiazda Clive'a Owena co najmniej zgasła (jeśli kiedyś lśniła, a chyba tak - sądząc po jednej z ciekawostek załączonych do filmu).
Poza tym film miewał niezłe, zabawne kwestie - bez sucharów (pomijając Arthura, o czym już wspominałam). Od początku też mamy solidny dramacik, w którym to bohaterowie nie rzucają życia na szaniec tylko są do tego przymuszeni. Później, gdy już niczego nie muszą wygrywa brotherhood of man / brothers in arms i afirmacja wolności (znowu tandetna naleciałość rodem z US of A). Ogólnie film oglądało mi się nadspodziewanie dobrze, spodziewałam się czegoś słabego - albo nudno-historyzującego, albo bajeczki rodem z Merlina, albo patetycznego pod niebiosa, albo naparzanki męskich ciał. A było Ok, z linią fabularną, dobrym aktorstwem (Stellan, Ioan, mało Madsa - ale pozę miał ciekawą, tylko kwestii niewiele, i część do sokoła :).